wtorek, 28 stycznia 2014

Prolog

 Wzięła swój zielony plecak w białe kropki i wstała od ławki. Poprawiła spódnicę do kolan w kratę, standard jej szkoły, po czym zwróciła się w stronę drzwi i wyszła. Na korytarzu już miała zamiar się osłonić przed ramionami wściekle uderzającymi o górne partie ciała pozostałych uczniów, ale z ogromnym zdumieniem stwierdziła, że po prostu jest znacznie mniej osób. Swobodnie podeszła do swojej szafki, wklepała kod i drzwiczki odskoczyły. Przywitał ją codzienny, miły dla oczu widok. Wszystkie ścianki były ozdobione zdjęciami jej ukochanego  zespołu. W wolnych miejscach wypisała nazwy piosenek. Nie tylko poprawiało jej to humor, ale także odstraszało pewne osoby, które czasami nie wiedziały gdzie wsadzić te swoje duże łapska, uśmiechnęła się na tą myśl.  Poprawiła kucyk który dzisiaj sobie zrobiła, zamknęła szafkę i wróciła pod klasę. Czekała ją teraz biologia. Powinna powtórzyć wiadomości, więc sięgnęła do plecaka po książki.
 Gdy zasuwała zamek, z książki wypadło zdjęcie. 3 wesołe dziewczyny trzymały wielki plakat z napisem "One Direction. Jesteśmy z wami chłopacy!". Przypomniała sobie, że spełniło się ich największe marzenie. Były na ich koncercie. Stały przed sceną dzięki Marie. A właściwie jej ojcu, który był okropnie dziany. Pamięta, jak nie umiały wytrzymać. Omało co nie pogniotły biletów. Gdy wsiadały do wielkiej limuzyny wiozącej je na koncert, nie mogły odpuścić sobie małego karaoke. Miały wejściówki VIP'owskie, co powodowało kolejne przewroty żołądka. Sam koncert był niezwykły, impreza też, ale nie potrafiła dalej o tym myśleć. To dzięki Marie. A teraz jej już nie ma...Łza popłynęła Gwendolyn po policzku.
 Tragiczny wypadek. Tylko nie liczne osoby o tym wiedziały. Ją dopuszczono do tajemnicy. Mimo to śledztwo trwało i nie znali szczegółów. Marie wracała z jakiejś dyskoteki. Sama. Najpewniej chciała dotrzeć do domu jak najprędzej. Nieświadoma niebezpieczeństwa skręciła w jedną z uliczek Londynu, gdzie ktoś zaatakował ją nożem. Znaleziono ją wśród worków ze śmieciami, z poderżniętym gardłem. Ponoć nie tylko. Nie słuchała dalej, wybiegła z komisariatu. Przesłuchiwano najbliższych.
 Ona miała 17 lat. "Czemu akurat ona?", zadawała sobie to pytanie dziesiątki razy. Wyrywała sobie swoje kasztanowe włosy. Po kolejnym wybuchu złości znalazła między palcami ich kosmyki. Jej rodzice dali jej spokój na tydzień, by do siebie doszła. Ale ona nie da rady. Ona, Marie i Lou były przyjaciółkami odkąd pamięta. Każde wspomnienie miało jakiś związek z którąś z nich. Jak miałaby zapomnieć?
 Śmiała się im prosto w twarz. Uciekała z domu, biegnąc wśród ludzi by zdążyć na metro. Tak wiele twarzy, tak wiele smutków. Wysiadała na Piccadilly Circus, skąd było blisko do sklepu państwa Wood'ów. Mieli ogromny sklep AGD. Błądząc wśród odkurzaczy w końcu docierała do lady. Pani Wood podawała jej chusteczkę, których sama miała dosyć duży zapas. Mimo iż Gwen dziwiła się, że pracuje, to szły na zaplecze, pani Wood zaparzała herbatę i razem zaczynały płakać.
 Pewnego razu znowu podniosła głowę by otrzeć łzy i wtedy to zobaczyła. W jednym z małych ekranów jakiś mężczyzna w niebieskim garniturze i trzymający czerwoną parasolkę, mówił coś szybko do mikrofonu. Na ekranie migał napis LIVE. Z ostatniej chwili. Odłożyła kubek z gorącą herbatą i podgłośniła dźwięk.
Podobno to ten sam sprawca, który zamordował 17-letnią dziewczynę w zeszłym tygodniu. Czyżby tak bardzo doskwierała mu samotność? Odnotowano parę kradzieży przy Victoria's St. Ale to nic przy tym, co zrobił dzisiaj. Przypominam. 19-letnią Emily Brave odnaleziono okaleczoną, zgwałconą i ...
W tym momencie przerwał. Słuchał czegoś, lub kogoś, przez słuchawkę na swoim uchu. Po chwili odchrząknął i podziękował za uwagę.
  Nie dziwię się, pomyślała. Kto go zatrudnił? Przeraził cały Londyn. Dwa zabójstwa, kradzieże. Jak mógł to rozpowszechniać?
 W tym momencie przypomniała sobie o matce Marie. Siedziała sztywno wpatrzona swoimi szklanymi oczyma w ekran telewizora. 
- Pani Wood, wszystko w porządku? 
- Tak, tak. - wymamrotała, kładąc kubek na stół. - Idź już do domu. Odprowadzi cię Michael. 
 Michael to 20-letni syn państwa Wood'ów. Najprawdopodobniej spadkobierca całej działalności. Miał ładne, zielone oczy i był dosyć wysoki. Ale tu zalety się kończą. Przez całe dzieciństwo nie mogły się opędzić od jego uwag, głupich żartów i zaczepek. Typowy starszy brat. Raz gdy się zdenerwował, wyrwał misia z rąk Lou i wyrzucił za okno. Została z niego tylko metka i kawałek pluszu.
 Tymczasem chłopak rozsunął zasłonę i wszedł do środka z ponurą miną.
- Możemy iść. - powiedział. - Trzymaj się, mamo.
 Delikatnie popchnął Gwen w stronę wyjścia. Gdy znaleźli się na tłocznej ulicy zaczął się nie spokojnie rozglądać.
- O co chodzi? - zapytała zaniepokojona.
- Nic. - odpowiedział.
- Słyszałeś o tej dziewczynie którą dzisiaj...zamordowano? - zaryzykowała.
- Jasne, że słyszałem. Inaczej nigdy bym z tobą nie poszedł.
- Dziękuję za troskę. - uśmiechnęła się krzywo.
 Resztę drogi nie odzywali się do siebie. Parę razy potknęła się, bo również zaczęła się rozglądać. Z twarzy ludzi nie mogła wyczytać żadnych emocji. Miasto pogrążało się w smutku i przerażeniu. Miała wrażenie, jakby niebo przybrało ciemniejsze barwy, a przecież było południe. Powoli wszystko traciło swój czar. Uliczki, knajpy, sprzedawcy...Wszędzie mógł czaić się zabójca. Niestety to wciąż przypominało Marie.
 Gdy dotarli pod dom Gwendolyn, podziękowała mu i wyciągnęła z kieszeni stary klucz. Mieszkała w również starym domku, w bogatszej dzielnicy. Było ich na to stać. Przekręciła klucz gdy zauważyła, że Michael jeszcze stoi obok niej zamiast odejść. Spojrzała na niego lodowato i mu to uświadomiła. Cofnął się parę kroków, po czym powiedział:
- Dobrze, że grasuje tu ten przestępca. Może wybije tych pięciu frajerów.
 Wiedząc, kogo ma na myśli, rzuciła w niego błyskawicznie torbą. Utracił równowagę, ale złapał się balustrady i uciekł. Przebiegł trawnik zostawiając za sobą strzępy trawy, przeskoczył płot i zniknął.
 Wiatr zaczął targać włosami Gwendolyn, więc przestała go wypatrywać i weszła do środka domu. To, co powiedział, wstrząsnęło nią do głębi. Racja. Teraz nikt nie jest bezpieczny. Chociaż prawdopodobieństwo że akurat ich zaatakuje, było na prawdę małe. Gwen nie wyobrażała sobie życia bez nich. Ich śmierci. A przynajmniej tak wczesnej. Tysiące, może nawet miliony osób pogrążyły by się w rozpaczy. Ale takim ludziom jak Michael tylko to by pasowało, zacisnęła pięści ze złości.
 Donośny odgłos dzwonka obudził ją ze wspomnień. Z powrotem stała przed klasą biologiczną. W dłoniach trzymała książki, a jej klasa zamiast stać i czekać na nauczyciela, rozbiegła się po całym korytarzu. 
- Jakie ich życie jest radosne. Bez smutków, nadziei, przerażenia... - wyszeptała.
- Co mówiłaś?
 Jakiś chłopak stał na przeciwko niej i z uśmiechem na twarzy wpatrywał się w nią.
- Nic.
 Wzmocniła uścisk na książkach. Nie wie, czy go zna. Zbytnio nie interesuje się życiem towarzyskim.
- Jestem Josh. Nowy. - wyjaśnił.
- Fajnie. - odpowiedziała kiwając głową.
- Co teraz masz?
- Biologię.
- Ja też. Opowiesz mi, jaka jest nauczycielka? - zapytał.
 Mimo iż zdziwiła się, że akurat to chce wiedzieć, nie mogła inaczej odpowiedzieć.
- Przykro mi. Nie mam...nastroju. Przepraszam.
- Nic się nie stało. Chyba wiem, o co chodzi...Żałuję, że tak się stało.
 Podniosła wzrok i zauważyła szczery smutek w jego oczach. Przejmował się Marie!
- Ok...
- Jak samopoczucie.
- Domysł się. - odpowiedziała sarkastycznie.
- Przepraszam...
- Możesz dać mi spokój? - nie wytrzymała i przerwała mu.
- No dobrze...Dużo dziewczyn dzisiaj nie ma przez to. - odpowiedział, nie odchodząc.
- Co ty mówisz?
- Ciekawe czy one też się zabiją.
- Czemu miały by to zrobić? Przez Marie?! - prawie wykrzyczała.
- Kto to jest? - zapytał z krzywą miną.
- Dziewczyna którą zamordowano. Moja przyjaciółka! O kim ty mówisz?
 Zaczęła się gubić. On nie żałował Marie. Nic nie wiedział o jej śmierci. Więc o co mu chodzi?, myślała.
- Ja mówię o tych...ekhem. Przecież mieli wypadek. To oni nie żyją! Mówili o tym w wiadomościach. Lecieli samolotem, coś się stało z silnikiem, nad morzem, puff...Już spadali. Wpadli do niego i zatonęli. - powiedział prosto z mostu.
 Gwendolyn zamarło serce. Chyba nie mówi o...
- Podobno jednego wyciągnęli, ale nie dało się go uratować. To był kapitan. Podobno krzyczał ich imiona...Pięć imion...
 Oparła się o ścianę i powoli zsunęła się na ziemię. Czuła duży ucisk w klatce piersiowej, nie umiała oddychać.
- Co ci jest? Pomóc ci?
- Odwal się ode mnie...- wyszeptała połykając łzy, które gwałtownie wypłynęły z jej oczu. 
- No co ty...
- Spadaj stąd idioto! Nie rozumiesz?! - wykrzyczała.
 Chłopak przerażony zawołał nauczycielkę, która nagle pojawiła się na korytarzu. Gdy go usłyszała podbiegła do nich i uklęknęła obok Gwen.
- Dziecko...Zadzwonię po rodziców. Chcesz chusteczkę? - powiedziała, po czym dodała. - Pilnujcie jej, niech nie robi niczego głupiego.
 Cała klasa podeszła do niej, ale nikt nic nie mówił. Wpatrywali się w podłogę, czekając. A ona po prostu potrzebowała samotności.
 Po chwili otarła twarz rękawem, podparła się ręką i wstała. Josh od razu chwycił ją za ramię, ale go odepchnęła. Wzięła plecak i szybko odbiegła w stronę wyjścia. Zaczęła sobie wszystko układać. Nie było tylu dziewczyn, bo...Bo...Oni nie żyją. Oni na prawdę nie żyją! Ale czy mam w to wierzyć?, pomyślała. Taka jest prawda i tego nie zmieni. Spróbuje się czegoś dowiedzieć w domu, tak nie może być.
 Zatrzymała się przy wejściu do szkoły. Rozejrzała się i chciała iść dalej, ale widok przesłoniła czarna mgiełka. Zatoczyła się lekko, ale złapała się za barierkę.
- Oni nie żyją. Nie żyją...Umarły anioły...- wyszeptała, po czym zemdlała i już nic nie czuła.



1 komentarz: